Mało którego projektanta można rozpoznać wyłącznie po krojach ubrań, ale Rick Owens to już synonim skośnych cięć. Nie sprzedaje krzykliwych i kosztujących fortunę torebek ani nie używa przykuwających uwagę logotypów. Jeśli już, to przyszywa z tyłu ciucha dwa paski materiału obok siebie: z nazwą marki i symbolem kolekcji. Rick nie wali po oczach, nie jest efekciarski — ale luksusowy na pewno.
— Najważniejszy jest moment, w którym przestaje ci zależeć na byciu niezwykłym — próbuje określić charakter własnej marki Owens. — Beznamiętność to największy afrodyzjak, chyba właśnie to najlepiej mnie opisuje.
Rick określa swój styl jako „antylans”, jednak szybko się poprawia:
— To niedorzeczne. Niemożliwe, żeby ubrania nie były formą wyrazu. Nawet to, co mam na sobie, mówi, że nie chcę, aby moje ubranie coś znaczyło.
Ciuchy Owensa nie przykuwają może fleszy paparazzich – on sam wcale by tego nie chciał – ale przesiąknięte są lekkim, błyskotliwym i lekko spranym szykiem aż do podszewki. A ich surowe nieobrębione brzegi sugerują tylko, że nosząca je osoba jest zbyt zajęta ciekawszymi rzeczami, żeby martwić się o drobiazgi.
— Projektuję ubrania dla kogoś, kto dużo doświadczył i spełnił już w życiu wiele wymagań — opowiada przy imbirowym piwie Owens. ?’Kogoś, kto eksperymenty ma już za sobą, kto już wie, jak to jest. Projektuję tak, jakbym pisał autobiografię.
Urodzony w Los Angeles Owens przez dwa lata studiował sztuki piękne na wydziale Otis Parsons College of Art and Design („Być artystą, to jak czekać, aż ci stanie. To trudne”), zanim zapisał się na zajęcia z wykroju. Chciał nauczyć się szyć dla siebie, ale odkrył talent dla całego świata. Chociaż aż do 1994 roku nie robił ubrań pod własnym nazwiskiem, jego mroczne, drapowane i surowe projekty szybko zyskały miano kultowych wśród najbardziej zainteresowanych. Ale do pierwszej ligi wkroczył dopiero w 2003 roku, gdy przeprowadził się do Paryża i podpisał kontrakt na międzynarodową dystrybucję.
— Zawsze chciałem, żeby moje ubrania tworzyły pewną całość jak alfabet. Niektóre projekty bezpowrotnie stały się mi bliskie. Rozszerzane spodnie czy niektóre kurtki już zawsze będą w moich kolekcjach.
Do swoich symboli powrócił kolejny raz w kolekcji na wiosnę/lato 08. Zrobił sobie przerwę od tak uwielbianych kopertowych kurtek podszytych kożuchem oraz ciężkich dzianin i wprowadził nowy, bardziej ugładzony styl z wciąż wyczuwalną nutą punka. Modelki z rękami w kieszeniach, wypiętymi biodrami i ulizanymi włosami wiły się po wybiegu niczym obeznane globtroterki. Bufiaste rękawy, spiczaste ramiona i sztywne, ale delikatnie drapowane tkaniny w bieli, szarości i czerni pokazywały świadomość ciała i szacunek Ricka do materiału. Ta kolekcja opowiada o cieszeniu się życiem. To jasne, że będzie cieszyć się powodzeniem.
Sprzedaż jego męskiej linii – inspirowanych streetwearem wiatrówek i szortów – od poprzedniego sezonu wzrosła dwukrotnie.
— Dla kogoś, kto pokazuje na wybiegu facetów na obcasach, było to niezłym szokiem — mówi Rick o swoim sukcesie. Asymetryczna ciemnozielona kurtka z kokonowym kapturem, kamizelki ze srebrnej lamy z czarnymi panelami i puszyste czarne płaszcze – wszystkie są dowodem krawieckiego talentu Owensa.
— Mężczyźni chcą wyglądać pociągająco, ale nie jakby im na tym zależało —zdradza. — Chcę, żeby mój męski styl był skrzyżowaniem Neila Younga z Helmutem Bergerem. Bujałem się w nim jako dzieciak.
Jego projekty zawsze zawierają nutę gotyckiego romantyzmu – czy to pomięta skórzana kurtka z kożuchem, czy słynne dżersejowe topy – i niosą ze sobą brzemię doświadczeń i historii, które przeżył Owens.
— Byłem kiedyś kłębkiem nerwów, bardzo autodestrukcyjny. Ale w cudowny, przecudowny sposób — więc za nic bym tego nie oddał. Dorastałem w bardzo konserwatywnym środowisku, potrzebowałem tego egzotycznego życia.
Teraz to, o czym tak marzył, się spełniło – lata szalonych imprez, późnych nocy, poranków o świcie i dużo mniej warta pozazdroszczenia relacja z alkoholem i narkotykami. Owens jest bardziej niż przygotowany, żeby swoje pełne przygód życie wpleść w każdą zakładkę idealnie udrapowanej tkaniny. Jego szafa (pełna własnych projektów, naturalnie) przypomina tę gwiazdora rocka lub dekadenckiej supermodelki.
— Przeprowadzałem kiedyś wywiad z Karlem Lagerfeldem w jego domu. Później zabrał mnie do swojej sypialni, gdzie przymierzałem jego garnitury Thoma Browne’a — wspomina Rick. — Wyglądały na mnie jak szkolne mundurki. To zupełnie nie z mojej bajki.
Rick przyznaje, że dopóki w 2003 roku nie przeniósł marki do Paryża, miał małe pojęcie i wiedzę o modowym świecie, a to wejście w światła jupiterów wymagało zupełnej zmiany jego procesu projektowania.
— Paryż jest trochę jak sprawdzian. Jedziesz tam, żeby być ocenianym. W Los Angeles nie ma takiej modowej społeczności, jak na przykład w Nowym Jorku. Tam poszedłbyś na staż do Marka Jacobsa, potem dostał stanowisko u Donny Karan i mógłbyś pomału piąć się do góry. Ale ja dopiero zacząłem robić coś po swojemu. Przez cały czas powstawało to po drodze.
I właśnie z tej artystycznej szczerości do dziś jest najbardziej dumny.
— Nie mogę uwierzyć, że wciąż funkcjonujemy na rynku. Przecież tak dużo musiałem się uczyć od zera — wyznaje Rick. Organizacja pierwszego pokazu była tylko jedną z wielu przeszkód, które musiał pokonać. Ta decyzja doszczętnie zmieniła to, czym głęboko w środku była jego marka:
— W pokazach liczy się status, prestiż, a w moich ubraniach nie chodzi o lans, nie chodzi o nowość — kontynuuje. — To nie był mój pomysł, ale gdy amerykański „Vogue” zaproponował, że zasponsoruje mój pokaz, jak mógłbym odmówić?
Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego na żywo, był więc otwarty na sugestie i opinie innych, co zaowocowało projektami i decyzjami, na myśl o których do dziś się wzdryga. Ale po dwóch latach posłuszeństwa wobec stawianych przez branżę wymagań zdał sobie sprawę, że musi być wierny przede wszystkim sobie („Chodzi nam zupełnie o co innego, niech idą w cholerę”) i powrócił do zarządzania marką oraz projektowania w dokładnie ten sposób, w który chciał:
— Pozbyłem się wielu ludzi, zmieniłem podejście i czuję się o wiele bardziej sobą.
Ma teraz tylko dwóch asystentów w Paryżu i dwóch w fabryce we Włoszech. Ta nowo odkryta mała stabilizacja jest najważniejsza w jego taktyce. Po wszystkich falstartach i źle wybranych drogach w końcu wytyczył własny szlak i niezłomnie kroczy nim z wysoko podniesioną głową. Największą przyjemność sprawia mu wręcz szaleńczy poziom czystości („Uwielbiam porządek, wszystko musi być na swoim miejscu”), ale stara się, aby jego udział w modowym przemyśle był tak ludzki, jak to tylko możliwe.
— Castingi to coś, czego naprawdę nie znoszę — przyznaje Rick. — Musisz patrzeć na 15-letnie dziewczyny, które paradują przed tobą w przezroczystych bluzkach, a ja się zastanawiam, gdzie jest ich mama? Gdy mają tyle lat i są ogromnie wrażliwe, wystawiają się do oceny przed najbardziej wymagającymi ludźmi w branży, a ty musisz jedną z nich wybrać, a inną odrzucić – to naprawdę straszne uczucie. Gdybym kiedykolwiek miał córkę, w życiu bym jej na to nie pozwolił.
O pomoc prosi więc swoją mamę, którą zatrudnia przy wszystkich castingach:
— Nikt przy niej nie może czuć się źle.
Bardzo wyraźnie podkreśla też wpływ i wsparcie swojej żony, Michelle Lamy – poprzedniej właścicielki słynnej restauracji Les Deux Café w Los Angeles i oficjalnej mecenas marki Gareth Pugh.
— Nienawidzę nazywać jej muzą, to takie dziecinne i takie nie w jej stylu. Jest kimś, kogo naprawdę podziwiam — przyznaje Rick. — Wszystkim się wydaje, że przez to, że jest starsza ode mnie, to ja jestem jej utrzymankiem. Mówi się też, że za każdym mężczyzną stoi wspierająca go kobieta, ale – jak na złość – Michelle jest dużo większym ode mnie lekkoduchem. To ja jestem troskliwym tatą, ona – zbuntowaną nastolatką.
Rick nie był w Stanach już od pięciu lat, a Paryż stał się integralną częścią jego projektów – chociaż wciąż nie zna miejscowego języka.
— Byłem tak zły na siebie, że nie zabrałem się za francuski w tydzień po przyjeździe, że później odpuściłem już sobie próby.
Teraz projektuje pięć kolekcji rocznie – linię męską i damską, kolekcję śródsezonową, tańszą markę Lilies i dżinsową DRKSHDW. Nie wspominając o ostatnim nabytku, czyli asortymencie przeskalowanych mebli, które stworzył, gdy miał problemy z urządzeniem apartamentu:
— Jestem Amerykaninem, lubię duże rzeczy. Chciałem, żeby moje meble były wielkie jak kalifornijski skejtpark.
A co według samego zainteresowanego stanowi klucz do jego sukcesu? Każdy dzień ma starannie rozplanowany: Rick codziennie ucina sobie godzinną, wpisaną w terminarz drzemkę – niezależnie od nakładu pracy, czasu i miejsca. Ogranicza się do czterech kaw dziennie (inaczej nie mógłby spać), każdego dnia chodzi na siłownię, ale nigdy nie biega na zewnątrz:
— Gdybym miał przebiec na powietrzu choć kilometr, pewnie padłbym i się porzygał.
Nie pamięta, kiedy ostatni raz strzygł włosy:
— To już sama chemia. Naturalnie byłyby zupełnie białe, zsiwiały dawno temu.
Zazwyczaj w jego studiu muzyka dudni na cały regulator, ale ostatnio Rick lubi słuchać oldschoolowego disco, Donny Summer czy Abby („Tylko nie mów nikomu!”). Jeśli chodzi o nałogi, poza paleniem nie ma już żadnych, no ?’ może okazjonalną wyżerkę.
— Raz na jakiś czas, gdy jest mi bardzo źle, robię sobie dzień mrożonek. Na wszelki wypadek mam ich w lodówce całą masę!
Chciałby kiedyś zamieszkać na wsi w domu z ogródkiem, ale poza tym jego życie już układa się po jego myśli:
— Nie robię rzeczy na czerwony dywan, a wiem, że ludzie kupują całe naręcza moich ubrań, żeby nosić je na co dzień. Jest w tym coś miłego.
Credits
Tekst: Holly Shackleton
Zdjęcie: Rick Owens
Wszystkie ubrania pochodzą z kolekcji Ricka Owensa
Materiał opublikowany w The Gender Agenda Issue, kwiecień 2008
Połącz się ze światem i-D! Polub nas na Facebooku, śledź nas na Twitterze i Instagramie.